Dla Artura Golańskiego spotkanie w
Białymstoku stanowiło dodatkowe wyzwanie. Pomocnik ŁKS bowiem zagrał w ostatnim meczu łodzianie w ekstraklasie, a miało to właśnie miejsce z Jagiellonią. Trenerem łodzian był Andrzej Pyrdoł, ojciec Marcina, obecnego szkoleniowca. Gospodarze wygrali 2:1, po golach Dawida Plizgi i Tomasza Kupisza, a trafienie honorowe zaliczył Grzegorz Bonin. Golański pojawił się w 63 minucie na boisku, zastępując Wojciecha Łobodzińskiego.
W sobotę w trzecioligowym spotkaniu wszedł w 60. min w miejsce przeciętnie grającego Mateusza Gamrota. - Tych spotkań jednak nie da się porównać. Graliśmy wtedy na trawie, teraz na sztucznej nawierzchni. Był to teraz ciężki mecz, a do tego doszła jeszcze godz. 11. i lejący się żar z nieba.
Wynik trzeba szanować, tym bardziej, że zagraliśmy znów na zero w tyłach. W drugiej połowie byliśmy lepszym zespołem, mieliśmy więcej dobrych sytuacji, a Jagiellonia nam wtedy zbytnio nie zagrażała - oceniał Golański.
Nie zgadza się też z opinią, że ŁKS gra schematycznie. Najczęściej
piłka wędruje w poprzek boiska, a łodzianie rozpaczliwie szukają wysuniętego do przodu Jewhena Radionowa. - Nie dało się zbyt wiele dobrego skonstruować, skoro przeciwnik stał niemal murem na swojej części boiska, a do tego przesuwał się dobrze w defensywie. Dlatego ciężko było przetransportować
piłkę pod bramkę rywala. Nie można jednak nam zarzucić, że nie chcieliśmy meczu wygrać. Cieszy mnie, że byłem jednym z nielicznych, który oddal celny strzał. Wolałbym trafić do bramki, niż w bramkę. W środę będzie okazja do rehabilitacji. W klubie z Łowicza kiedyś występowałem, ale w meczu z Pelikanem nie będzie na pewno skrupułów, bo jedziemy po trzy punkty - deklaruje Golański.