Rozmowa z Adamem Kszczotem
Damian Bąbol: Od rozpoczęcia igrzysk olimpijskich dzielą nas już tylko dni. Odliczasz je do swojego pierwszego startu w Londynie 6 sierpnia?
Adam Kszczot: Nie, bo to wciąż dużo czasu. Czeka mnie jeszcze odpoczynek po ostatnim startach i trening przed następnymi występami, już olimpijskimi. Zapewniam, że nie ma żadnej spiny, jestem spokojny. Do pierwszego startu podejdę z marszu, bo dopiero dwa dni przed biegiem eliminacyjnym wylecę do Londynu [
4 sierpnia - dab].
Nie za późno?
- Jest OK. W zasadzie to będę miał wolny tylko jeden dzień, nie licząc przelotu. Na pewno sporo czasu minie zanim otrzymam akredytację, dojadę i zamelduję się w hotelu. Te wszystkie formalności zawsze są związane z jakąś obsuwą czasową.
Trener Stanisław Jaszczak twierdzi, że lekkie zdenerwowanie u ciebie jednak dostrzega...
- Jeszcze raz powtarzam - nie odczuwam żadnego olimpijskiego zdenerwowania. Przecież niewiele się zmienia. Rok temu startowałem na mistrzostwach świata, dwa lata temu na mistrzostwach Europy. Z tymi samymi ludźmi ścieram się na podobnych obiektach i bieżniach. Każdy chce wygrać i w tym przypadku jest tak samo. Każdy, kto jedzie do Londynu marzy o triumfie, o medalu. Jeżeli o tym ktoś nie myśli, nie ma takich oczekiwań, to od razu z góry skazuje siebie na porażkę.
Ostatnie zwycięstwo w Diamentowej Lidze w Londynie dało ci jeszcze większą pewność siebie?
- W pewien sposób tak, ale wymiar mityngu i pierwsze miejsce nie ma w tym przypadku największego znaczenia. Ważne jest to, że po ciężkim zgrupowaniu na sporym zmęczeniu udało mi się walczyć z dobrymi zawodnikami. Z rywalami, którzy wiele razy pokazali, że nie odpuszczają nawet na trochę, a tym bardziej na tych ostatnich najtrudniejszych metrach. To jest dla mnie podparcie psychiczne i dowód na to, że okres przygotowawczy przepracowałem naprawdę sumiennie.
Czyli o twoją formę możemy być spokojni...
- Rokowania są dobre, sezon udany. Czekam na poprawienie rekordu życiowego [1:43,30 z Rieti], a jego pobicie może być równoznaczne, ale nie musi z poprawienie rekordu Polski [1:43,22 Pawła Czapiewskiego - dab]. Ja celuję nawet w
wynik w granicach 1 minuty 43 sekund i poniżej. Chciałbym, że te wszystkie założenia tegoroczne naprawdę się ziściły. Byłby to kolejny rok, gdzie udałoby się wypełnić wszystkie cele czasowe.
Skupmy się na celach olimpijskich. Myślisz na razie tylko o awansie do półfinału, finału, czy może tylko i wyłącznie o medalu?
- Podchodzę do tego jak zwykle. Najpierw trzeba przejść eliminacje, później z półfinału dostać się do finału. Najtrudniejszym biegiem w całym turnieju będzie półfinał, bo każdy za wszelką cenę będzie próbował się dostać do decydującej rywalizacji. Tylko nieliczna grupa zawodników próbuje, jak najwięcej sił zostawić na finał. Będę walczyć, walczyć i jeszcze raz walczyć, żeby dostać się do finału. A tam zrobię wszystko, żeby pokazać to co umiem najlepiej.
Wskażesz najtrudniejszego rywala?
- Na turnieju każdy potencjalnie jest groźny. Kenijczyk David Rudisha, obecny rekordzista świata [1:41,01 z Rieti], jest w wyśmienitej formie, ale każdego rywala i nieważne z jakim rekordem, trzeba się obawiać.
Zabierasz jakiś talizman?
- Mam taki jeden. Od roku z nim jeżdżę na mityngi. To numer startowy z włoskiego Rieti, gdzie ustanowiłem rekord życiowy. Mam nadzieję, że przyniesie szczęście.
Na igrzyskach wystąpisz już jako absolwent Politechniki Łódzkiej?
- Niestety, nie jadę jako inżynier. Muszę jeszcze złożyć pracę i ją obronić, będę próbował we
wrześniu. Ten sezon był naprawdę bardzo wymagający, dużo zgrupowań. To przeszkodziło mi w pisaniu pracy i jej oddaniu.